poniedziałek, 21 marca 2016

Aconcagua 2016





Po czterech latach wróciłem do Argentyny i tamtych gór.

W 2011 byłem tam przez półtora miesiąca, zdobywając dwa sześciotysięczniki: Cerro Ramada (6410 m) i Alma Negra (6120m) oraz wycofując się po nieudanym ataku z trzeciej góry w tamtym rejonie (Mercedario 6770m) z powodu bardzo silnego wiatru. Jednak tamtejsze góry i klimat zafascynowały mnie i wiedziałem, że trzeba tu kiedyś wrócić.

I taka szansa pojawiła się jesienią zeszłego roku. Kolega Szymon z Czechowic zaproponował abyśmy we dwójkę pojechali w lutym do Argentyny i spróbowali zdobyć najwyższy szczyt obu Ameryk  - Aconcagua (6962m). Przystałem na to i zaczęliśmy przygotowania do tej wyprawy.



W pierwszej kolejności zakup biletów lotniczych i skompletowanie sprzętu oraz zakupienie żywności liofilizowanej TREK’N EAT niezbędnej do przetrwania w surowych górskich warunkach. Wybór tego producenta był  nieprzypadkowy. Jedzenie ma dość kluczowe znaczenie wpływające na moc i kondycję organizmu a także jego zdrowie. W warunkach wysokogórskich jeszcze bardziej się to odczuwa. Oprócz wartości odżywczych ważny jest też smak posiłku. Już wcześniej na moich wyprawach korzystałem z gotowych dań TREK’N EAT i również teraz postawiłem na sprawdzone produkty.






Cała wyprawa dla mnie rozpoczęła się o świcie 1 lutego. Czekała mnie bardzo długa podróż samolotem do Mendozy w Argentynie zaliczając po drodze trzy przesiadki , cztery samoloty, cztery miasta i kraje. Z Szymonem spotkałem się na lotnisku we Frankfurcie a w Mendozie wylądowaliśmy następnego dnia wieczorem. Wyjeżdżałem z zimnego Osia a w Mendozie wita nas lato i temperatura plus 32 stopnie. W Argentynie o tej porze jest lato ale jak się okazało na miejscu ten rok był wyjątkowy pod względem pogody. Zwykle suchą Argentynę co kilka lat nawiedza zjawisko El Nino, które jest związane dużą wilgotnością i opadami. W tym roku było wyjątkowo silne i spowodowało powodzie i lawiny błotne w górach.

Tego samego dnia spotykamy się z resztą naszej ekipy.  W trakcie przygotowań do wyprawy  z naszej dwójki zrobił się zespól sześcioosobowy. Dołączyli do nas: Kasia, Kamil, Karel i Michael. W hostelu w którym mieszkają nasi znajomi spotykamy Krzyśka z Gdyni który rozpoczął właśnie podróż dookoła świata a postanowił ją rozpocząć w Argentynie od zdobycia Aconcagua. Od niego dowiadujemy się że kilka dni wcześniej zeszła lawina błotna która zmiotła drogę dojazdową do parku i nie ma możliwości dotarcia pod górę. Na miejscu pracują drogowcy i wojsko a droga nie będzie przejezdna przez kilka dni. Nie miła informacja jak na początek ale nie ogarnia nas pesymizm. Krzysiek przyłącza się do naszej wyprawy i w ten sposób małego dwuosobowego zespołu zrobiła się siedmioosobowa ekipa. Od tej chwili działamy razem i ustalamy plan działania na kolejne dni. Następny dzień był bardzo pracowity. To czas załatwiania wszystkich formalności, pozwoleń na wspinaczkę, zakupy gazu i jedzenia i innych niezbędnych rzeczy. Na bieżąco też monitorujemy sytuacje na naszej feralnej drodze. Wieczorem przychodzi super informacja że droga jest przejezdna. Szybko załatwiamy jeszcze bilety aby pojechać pierwszym autobusem.



Z Mendozy wyruszaliśmy 4 lutego o 6 rano i pojechaliśmy do Puente del Inca. Tam cześć bagażu została załadowana na muły i pojechała w stronę bazy a my z resztą sprzętu rozpoczęliśmy wędrówkę w kierunku Base Campu który znajduje się na wysokości 4300 m n.p.m. Z racji, że baza znajduje się na dość znacznej wysokości i jest do niej bardzo daleko czekał nas po drodze jeszcze jeden obóz pośredni na wysokości 3400m n.p.m. Tu spędziliśmy dwie noce i zaliczyliśmy wyjście aklimatyzacyjne na 4500 m.

Przyjechaliśmy z poziomu morza i musieliśmy wspinać się powoli aby cały proces aklimatyzacji jaki zaplanowaliśmy przeprowadzić zdobywając jednocześnie naszą Ankę przebiegał prawidłowo. Zbyt szybka próba zdobycia góry niosła ze sobą spore ryzyko utraty zdrowia i życia a także zmniejszała szanse na zdobycie szczytu. Aconcagua to ogromna góra i jest zdobycie wymaga dobrej aklimatyzacji i kondycji i polega na mozolnym zdobywaniu wysokości, wynoszeniu depozytów i zakładaniu poszczególnych obozów.



W bazie (Plaza de Mulas) spędziliśmy trzy kolejne noce i trzy dni które były bardzo pracowite a wysokość dawała się we znaki. Pierwszy dzień do wyjście aklimatyzacyjne do obozu pierwszego na wysokość 5000 m i zejście do bazy. Drugi dzień do wyniesienie części sprzętu, gazu i jedzenia do obozu drugiego na wysokość 5400 m a trzeci dzień odpoczynek w bazie.

Moje wstępne wyliczenia zakładały atak szczytowy na jedenasty dzień od wyjścia w góry zakładając dobra pogodę i zdrowie. Reszta dni to rezerwa na załamanie pogody i inne nie przewidziane sytuacje. Czuliśmy się bardzo dobrze więc postanowiliśmy, że kolejnego dnia wychodzimy wyżej, pomijamy obóz pierwszy i następnego dnia idziemy od razu do obozu drugiego (Nido de Condores), zabieramy resztę sprzętu, namiot i nie będziemy schodzić już na dół aby nie marnować czasu. Sukces na Ance w dużym stopniu zależy od pogody, która jest tam bardzo kapryśna i zwykle wieją silne wiatry. Trzeba idealnie wstrzelić się z formą i aklimatyzacją w okno pogodowe a takie podczas mojego pobytu na górze były tylko dwa.

Następnego dnia z ciężkimi plecakami poszliśmy do Nido na 5400m. Rozbiliśmy obóz w którym spędziliśmy kilka kolejnych dni. Pierwsza noc dała się mi trochę  we znaki gdyż była to znaczna wysokość jak i krótki czas w jakim się na niej znaleźliśmy. Oddychanie i spanie stanowiło duży problem ale w kolejnych dniach było coraz lepiej. Następnego dnia zaliczamy wyjście na wysokość 6000 m. Spędziliśmy tam trochę czasu aklimatyzując się po czym wywrócimy do  obozu. W obozie otrzymaliśmy aktualną prognozę pogody. Wynikało z niej, że kolejne dni to loteria pogodowa. Następne dwa dni mają być wietrzne potem kolejny trochę mniej a następujące po nim to totalne załamanie pogody z bardzo silnym wiatrem.



Tak więc piątek spędziliśmy siedząc w namiocie chroniąc się przed silnym wiatrem i postanawialiśmy że następnego dnia bez znaczenia na pogodę przenosimy obóz wyżej na 6000 a w niedzielę 14 lutego atakujemy szczyt. Gdyby pogoda nie pozwoliła do mamy jeszcze ewentualnie poniedziałek a od wtorku trzeba uciekać jak najniżej jeżeli sprawdzą się złe prognozy. W sobotę zwijamy namiot i idziemy do obozu Plaza Colera (5970m.) Tam spędzamy noc. W nocy bardzo wiało i spałem dość czujnie. Raz z racji pierwszej nocy na takiej wysokości a dwa z powodu wiatru który targał namiotem. Była to raczej nie przespana noc.

W niedziele rano wstaję o godzinie piątej i przygotowuję do wyjścia. Postanowiliśmy nie wychodzić za wcześnie ponieważ było bardzo zimno i wiał silny wiatr. Prognoza na nasz atak szczytowy mówiła o temperaturze minus 15 stopni i wietrze 70 km/h. Wiedziałem że dopóki nie wyjedziemy na słońce będzie bardzo zimno. I tak też było. Ubrałem na siebie wszystko co miałem. Na dłoniach trzy pary rękawic a mimo to czułem jak marzną mi palce. Nawet chemiczne rozgrzewacze włożone do rękawic nie pomagały. Wyszedłem z namiotu o 6:30. Droga na szczyt była bardzo daleka i mozolna. Szczyt był odległy a do pokonania mieliśmy także 1000 metrów przewyższenia. Szliśmy wolno krok za krokiem ciężko łapiąc oddech. Starałem się iść równo i bez przerwy bo każde zatrzymanie powodowało że po chwili zamarzało się. Wiatr bardzo dawał się we znaki. Na szczęście im bliżej było szczytu  wiatr stawał się coraz słabszy i na wysokości około 6700m wyszliśmy na słońce. Zrobiło się dużo cieplej. Ostatnie metry to już walka z wysokością. Krok oddech, krok oddech i tak powoli na sam szczyt na którym stanąłem o godzinie 14, 14 lutego.



Anka zdobyta!



W takiej chwili czuje się ogromną radość i szczęście.  Uczucie wdzięczności wobec tych bliskich i przyjaciół którzy mnie w tym przedsięwzięciu wspierali i pomagali w organizacji wyprawy jak choćby firma Mekro i Gmina Osie.




W odstępie kilku minut wszyscy stajemy na szczycie. Chwila na odpoczynek i sesję zdjęciową na której nie mogło zabraknąć lemura od córek który razem ze mną wspiął się aż tutaj.





Po pół godzinie zaczynamy schodzić do obozu. Pełna radość ze zdobycia szczytu będzie dopiero jak wszyscy bezpiecznie zejdziemy na dół. Zbyt długie przebywanie na szczycie nie było wskazane a odczuwałem wysokość i zmęczenie wejściem. Sprawnie zeszliśmy do namiotów. Tam topnienie śniegu i gotowanie wody. Duuuuużo wody bo pragnienie było ogromne. Czułem że jestem odwodniony.



Kolejne dni to schodzenie na dół. Zbieranie sprzętu pozostawionego w poszczególnych obozach i potem długi dziesięciogodzinny marsz z ciężkim plecakiem z bazy do Puente del Inca. Tam wsiadamy do autobusu i po czterech godzinach przyjeżdżamy do Mendozy. Tutaj mamy kilka dni na regenerację i odpoczynek. Jest ciepło i normalne jedzenie, które pochłaniamy w ogromnych ilościach bo podczas wyprawy kilka kilogramów ubyło. Potem samolot i powrót do Polski.