Po czterech latach wróciłem do
Argentyny i tamtych gór.
W 2011 byłem tam przez półtora
miesiąca, zdobywając dwa sześciotysięczniki: Cerro Ramada (6410 m) i Alma
Negra (6120m) oraz wycofując się po nieudanym ataku z trzeciej góry w tamtym
rejonie (Mercedario 6770m) z powodu bardzo silnego wiatru. Jednak tamtejsze
góry i klimat zafascynowały mnie i wiedziałem, że trzeba tu kiedyś wrócić.
I taka szansa pojawiła się
jesienią zeszłego roku. Kolega Szymon z Czechowic zaproponował abyśmy we dwójkę
pojechali w lutym do Argentyny i spróbowali zdobyć najwyższy szczyt obu
Ameryk - Aconcagua (6962m). Przystałem
na to i zaczęliśmy przygotowania do tej wyprawy.
W pierwszej kolejności zakup
biletów lotniczych i skompletowanie sprzętu oraz zakupienie żywności
liofilizowanej TREK’N EAT niezbędnej do przetrwania w surowych górskich
warunkach. Wybór tego producenta był
nieprzypadkowy. Jedzenie ma dość kluczowe znaczenie wpływające na moc i
kondycję organizmu a także jego zdrowie. W warunkach wysokogórskich jeszcze
bardziej się to odczuwa. Oprócz wartości odżywczych ważny jest też smak
posiłku. Już wcześniej na moich wyprawach korzystałem z gotowych dań TREK’N EAT
i również teraz postawiłem na sprawdzone produkty.
Cała wyprawa dla mnie rozpoczęła
się o świcie 1 lutego. Czekała mnie bardzo długa podróż samolotem do Mendozy w
Argentynie zaliczając po drodze trzy przesiadki , cztery samoloty, cztery
miasta i kraje. Z Szymonem spotkałem się na lotnisku we Frankfurcie a w
Mendozie wylądowaliśmy następnego dnia wieczorem. Wyjeżdżałem z zimnego Osia a
w Mendozie wita nas lato i temperatura plus 32 stopnie. W Argentynie o tej
porze jest lato ale jak się okazało na miejscu ten rok był wyjątkowy pod
względem pogody. Zwykle suchą Argentynę co kilka lat nawiedza zjawisko El Nino,
które jest związane dużą wilgotnością i opadami. W tym roku było wyjątkowo
silne i spowodowało powodzie i lawiny błotne w górach.
Tego samego dnia spotykamy się z
resztą naszej ekipy. W trakcie
przygotowań do wyprawy z naszej dwójki
zrobił się zespól sześcioosobowy. Dołączyli do nas: Kasia, Kamil, Karel i
Michael. W hostelu w którym mieszkają nasi znajomi spotykamy Krzyśka z Gdyni
który rozpoczął właśnie podróż dookoła świata a postanowił ją rozpocząć w
Argentynie od zdobycia Aconcagua. Od niego dowiadujemy się że kilka dni
wcześniej zeszła lawina błotna która zmiotła drogę dojazdową do parku i nie ma
możliwości dotarcia pod górę. Na miejscu pracują drogowcy i wojsko a droga nie
będzie przejezdna przez kilka dni. Nie miła informacja jak na początek ale nie
ogarnia nas pesymizm. Krzysiek przyłącza się do naszej wyprawy i w ten sposób
małego dwuosobowego zespołu zrobiła się siedmioosobowa ekipa. Od tej chwili
działamy razem i ustalamy plan działania na kolejne dni. Następny dzień był
bardzo pracowity. To czas załatwiania wszystkich formalności, pozwoleń na
wspinaczkę, zakupy gazu i jedzenia i innych niezbędnych rzeczy. Na bieżąco też
monitorujemy sytuacje na naszej feralnej drodze. Wieczorem przychodzi super
informacja że droga jest przejezdna. Szybko załatwiamy jeszcze bilety aby
pojechać pierwszym autobusem.
Z Mendozy wyruszaliśmy 4 lutego o
6 rano i pojechaliśmy do Puente del Inca. Tam cześć bagażu została załadowana
na muły i pojechała w stronę bazy a my z resztą sprzętu rozpoczęliśmy wędrówkę
w kierunku Base Campu który znajduje się na wysokości 4300 m n.p.m. Z racji, że
baza znajduje się na dość znacznej wysokości i jest do niej bardzo daleko
czekał nas po drodze jeszcze jeden obóz pośredni na wysokości 3400m n.p.m. Tu
spędziliśmy dwie noce i zaliczyliśmy wyjście aklimatyzacyjne na 4500 m.
Przyjechaliśmy z poziomu morza i
musieliśmy wspinać się powoli aby cały proces aklimatyzacji jaki zaplanowaliśmy
przeprowadzić zdobywając jednocześnie naszą Ankę przebiegał prawidłowo. Zbyt
szybka próba zdobycia góry niosła ze sobą spore ryzyko utraty zdrowia i życia a
także zmniejszała szanse na zdobycie szczytu. Aconcagua to ogromna góra i jest
zdobycie wymaga dobrej aklimatyzacji i kondycji i polega na mozolnym zdobywaniu
wysokości, wynoszeniu depozytów i zakładaniu poszczególnych obozów.
W bazie (Plaza de Mulas)
spędziliśmy trzy kolejne noce i trzy dni które były bardzo pracowite a wysokość
dawała się we znaki. Pierwszy dzień do wyjście aklimatyzacyjne do obozu
pierwszego na wysokość 5000 m i zejście do bazy. Drugi dzień do wyniesienie
części sprzętu, gazu i jedzenia do obozu drugiego na wysokość 5400 m a trzeci
dzień odpoczynek w bazie.
Moje wstępne wyliczenia zakładały
atak szczytowy na jedenasty dzień od wyjścia w góry zakładając dobra pogodę i
zdrowie. Reszta dni to rezerwa na załamanie pogody i inne nie przewidziane
sytuacje. Czuliśmy się bardzo dobrze więc postanowiliśmy, że kolejnego dnia
wychodzimy wyżej, pomijamy obóz pierwszy i następnego dnia idziemy od razu do
obozu drugiego (Nido de Condores), zabieramy resztę sprzętu, namiot i nie
będziemy schodzić już na dół aby nie marnować czasu. Sukces na Ance w dużym
stopniu zależy od pogody, która jest tam bardzo kapryśna i zwykle wieją silne
wiatry. Trzeba idealnie wstrzelić się z formą i aklimatyzacją w okno pogodowe a
takie podczas mojego pobytu na górze były tylko dwa.
Następnego dnia z ciężkimi
plecakami poszliśmy do Nido na 5400m. Rozbiliśmy obóz w którym spędziliśmy
kilka kolejnych dni. Pierwsza noc dała się mi trochę we znaki gdyż była to znaczna wysokość jak i
krótki czas w jakim się na niej znaleźliśmy. Oddychanie i spanie stanowiło duży
problem ale w kolejnych dniach było coraz lepiej. Następnego dnia zaliczamy
wyjście na wysokość 6000 m. Spędziliśmy tam trochę czasu aklimatyzując się po
czym wywrócimy do obozu. W obozie
otrzymaliśmy aktualną prognozę pogody. Wynikało z niej, że kolejne dni to
loteria pogodowa. Następne dwa dni mają być wietrzne potem kolejny trochę mniej
a następujące po nim to totalne załamanie pogody z bardzo silnym wiatrem.
Tak więc piątek spędziliśmy
siedząc w namiocie chroniąc się przed silnym wiatrem i postanawialiśmy że
następnego dnia bez znaczenia na pogodę przenosimy obóz wyżej na 6000 a w
niedzielę 14 lutego atakujemy szczyt. Gdyby pogoda nie pozwoliła do mamy
jeszcze ewentualnie poniedziałek a od wtorku trzeba uciekać jak najniżej jeżeli
sprawdzą się złe prognozy. W sobotę zwijamy namiot i idziemy do obozu Plaza
Colera (5970m.) Tam spędzamy noc. W nocy bardzo wiało i spałem dość czujnie.
Raz z racji pierwszej nocy na takiej wysokości a dwa z powodu wiatru który
targał namiotem. Była to raczej nie przespana noc.
W niedziele rano wstaję o
godzinie piątej i przygotowuję do wyjścia. Postanowiliśmy nie wychodzić za
wcześnie ponieważ było bardzo zimno i wiał silny wiatr. Prognoza na nasz atak
szczytowy mówiła o temperaturze minus 15 stopni i wietrze 70 km/h. Wiedziałem
że dopóki nie wyjedziemy na słońce będzie bardzo zimno. I tak też było. Ubrałem
na siebie wszystko co miałem. Na dłoniach trzy pary rękawic a mimo to czułem
jak marzną mi palce. Nawet chemiczne rozgrzewacze włożone do rękawic nie
pomagały. Wyszedłem z namiotu o 6:30. Droga na szczyt była bardzo daleka i
mozolna. Szczyt był odległy a do pokonania mieliśmy także 1000 metrów
przewyższenia. Szliśmy wolno krok za krokiem ciężko łapiąc oddech. Starałem się
iść równo i bez przerwy bo każde zatrzymanie powodowało że po chwili zamarzało
się. Wiatr bardzo dawał się we znaki. Na szczęście im bliżej było szczytu wiatr stawał się coraz słabszy i na wysokości
około 6700m wyszliśmy na słońce. Zrobiło się dużo cieplej. Ostatnie metry to
już walka z wysokością. Krok oddech, krok oddech i tak powoli na sam szczyt na
którym stanąłem o godzinie 14, 14 lutego.
Anka zdobyta!
W takiej chwili czuje się ogromną
radość i szczęście. Uczucie wdzięczności
wobec tych bliskich i przyjaciół którzy mnie w tym przedsięwzięciu wspierali i
pomagali w organizacji wyprawy jak choćby firma Mekro i Gmina Osie.
W odstępie kilku minut wszyscy
stajemy na szczycie. Chwila na odpoczynek i sesję zdjęciową na której nie mogło
zabraknąć lemura od córek który razem ze mną wspiął się aż tutaj.
Po pół godzinie zaczynamy
schodzić do obozu. Pełna radość ze zdobycia szczytu będzie dopiero jak wszyscy
bezpiecznie zejdziemy na dół. Zbyt długie przebywanie na szczycie nie było
wskazane a odczuwałem wysokość i zmęczenie wejściem. Sprawnie zeszliśmy do
namiotów. Tam topnienie śniegu i gotowanie wody. Duuuuużo wody bo pragnienie
było ogromne. Czułem że jestem odwodniony.
Kolejne dni to schodzenie na dół.
Zbieranie sprzętu pozostawionego w poszczególnych obozach i potem długi
dziesięciogodzinny marsz z ciężkim plecakiem z bazy do Puente del Inca. Tam
wsiadamy do autobusu i po czterech godzinach przyjeżdżamy do Mendozy. Tutaj
mamy kilka dni na regenerację i odpoczynek. Jest ciepło i normalne jedzenie,
które pochłaniamy w ogromnych ilościach bo podczas wyprawy kilka kilogramów
ubyło. Potem samolot i powrót do Polski.